trampki

wiosna przyszła oficjalnie urzędowo oraz nieoficjalnie podwórkowo. oczywiście bardziej istotna jest dla mnie wersja plenerowa, bo spacery pod wiatr z wózkiem nadymającym się od podmuchów nie należą do przyjemności. :)

tymczasem ożyła garderoba. kolory buro zimowe wstrętne są i basta. z niecierpliwością wyglądam chwili, gdy okrojona z fałd pociążowych, wbiję się znów w dawne lekkie nęcące.
na razie kamuflaż obowiązkowo maskuje nadwyżki a optymistyczne akcenty odwracają uwagę od smętnego tła. nadeszła natomiast pora trampkowa! wyciągnęłam stare ukochane z kolorowymi dziurkami... ech... zawsze kojarzą mi się z upalnymi polami i powrotem do namiotu „o rosie”...

czy z synem kiedyś taki powrót się powtórzy?

 

paleta dźwięków

na ogół młody prezentowany publiczności śpi i doskonale odnajduje się w roli adorowanego powszechnie aniołka.
ale gdy jednak coś go sprowokuje i zaprezentuje paletę swych dźwięków, każda orkiestra symfoniczna pod batutą dowolną wymięka onieśmielona, a rzesze kompozytorów upokorzone chylą czoła przed mym dzieckiem. pediatrzy, położne, lekarze różnych specjalności oraz rodzice innych dzieci patrzą na nas najpierw zaskoczeni a potem z wyraźnym współczuciem...

od gwizdów przypominających mycie okna, przez szczekanie kojota na prerii, sapanie parowozu, po regularny ryk zdrowego chłopca o płucach haitańskiego poławiacza pereł, kondycji triatlonisty i glosie divy operowej z la scali. to wszystko mieści się w 4,5 kilogramowym chłopcu, który z dnia na dzień poszerza swe wokalno aranżacyjne możliwości. zadziwiające, jak wiele jeszcze półtonów przed nami, sądząc po dotychczasowych osiągach...

a przecież potem dojdą dźwięki pozapaszczowe wydawane przez zabawki: bębenki, piszczałeczki, pozytywki, nakręcane pastelowe potwory i pierdzące samochodziki... uprzedzam, że przybysze z prezentami zakłócającymi ciszę będą zamykani z dzieckiem na weekend sam na sam z diaboliczną zabawką...
 

mózg

notorycznie niewyspany mózg płata figle. codzienne funkcjonowanie sprowadza się w dużej mierze do instynktu i automatycznego zachowania czynności życiowych organizmu. na szczęście dla młodych rodziców, nie musimy pamiętać o oddychaniu, metabilizowaniu czy odruchach podstawowych. mózg zachowuje tę rezerwę przytomności pomimo braku zwykłego dotychczas wypoczynku i czasu na regenerację. nie pozostawia jednak wiele miejsca na intelektualne wyzwania. od dłuższego czasu nie czytam dziennie wiecej niz 5 stron książki, gazety w ogóle przestały mnie interesować i nawet publicystyka w radio jest dziwnie wymagająca i, przez swoj wysoki stopień angażowania mózgu słuchacza w percepcję treści, irytująca... praca mojego mózgu ogranicza sie więc do spontanicznego wyboru kolejnych tras spacerowych i przygotowania posiłkow, częściowo z resztą opartych na ciążowych zapasach mrożonek...

zastanawiam się, kiedy przemienie sie w jedną z mam-zombie, które zawsze mnie przerażały stopniem odrealnienia i oderwania od rzeczywistości aktualnej, unurzane w zabójczych dla niezainteresowanej osoby tematach karmienia, spania, gugania, ząbkowania i innych obszarow fascynujacych wyłącznie dla rodzicow w pierwszej fazie wychowawczej.

mój mózg pozwala mi wstawać w nocy, wykonywać serie czynności i zasypiać, nie poświęcając na to miejsca w pamięci. gdyby nie notatki, o której było karmienie czy przewijka, nie byłabym w stanie powiedzieć, co robilam...

biorąc pod uwagę, że jedyna czynność pseudointelektualna, jakiej oddaję się z rozkoszą w przerwach między kolejnymi falami rodzicielskich obowiazków, to serial kryminalny o sympatycznym seryjnym mordercy, skojarzenia rodzą mi się same: wmówienie mi, że dokonałam w nocy dowolnej zbrodni, przy braku jakiegokolwiek alibi, byłoby pestką...
taki ten mój niewyspany organ, uśpiony w połowie, poddałby sie na pierwszym przesłuchaniu  - a może właśnie zrobiłby to celowo? w celi byłoby dużo czasu na sen...

a może to jakieś rozwiązanie :)

foto: http://mama-rants.blogspot.com/
 

osaczona w worku

na brak współpracy z własną szafą już jęczałam. to z resztą u mnie notoryczna przypadłość. w końcu nie bez przyczyny blog nazywa się, jak się nazywa...
po ciąży zmiany zmiany zmiany i wiosna niebawem i nie byłabym sobą i jednak pomysł zakupów wykiełkował dość potężnie, nękając mnie z każdym dniem bardziej...

historia trzech podejść przedstawia się następująco.

akt 1

w weekend całą potrójną rodziną załatwialiśmy "sprawy na mieście". przejazdem koło hipermarketu będąc, poprosiłam spontanicznie o przystanek, że ja sobie szybciutko kilka wiosennych sztuczek w dużych rozmiarach z rozpięciami na biuście może w taniej sieciówce nabędę. stało się. weszłam do sklepu w pędzie a mężczyźni jeździli wokół samochodem, żeby się młodszy nie zorientował, że już pora karmienia nadciąga... wyposzczona zakupowo, jak weszłam do sklepu to oszalałam, bo tyle tego i wszystko wiosennie lekkie i są też XXL i rozpinane egzemplarze też i w ogóle raj. tylko, że jak ja mam 10 minut to niewyróbka... powróciłam do samochodu z mocnym i optymistycznym postanowieniem, że po karmieniu zostawiam chłopaków i jadę na duże zakupy spożywcze a potem przy okazji zrobię sobie dobrze i ciuchy też nabędę spokojnie i bez pośpiechu.

akt 2
tak też się stało. a właściwie stać się miało. faktycznie po karmieniu z listą zakupów pojechałam na samodzielną wyprawę przewidującą na deser czynność uskrzydlającą dla matki zerwanej ze smyczy. :)
nie przewidziałam, że podwarszawski hipermarket w sobotę popołudniu jest celem rodzinnych wycieczek i areną wyładowań frustracji przeróżnych dziwaków. zanim się przebiłam przez falującą tłuszczę i odnalazłam produkty z listy w topografii obcego sklepu, minęły dwie godziny. nawet nie zauważyłam... w końcu zawlokłam siaty do samochodu i wróciłam po deser. no i właśnie z kilkoma wieszakami łupów wcześniej upatrzonych zmierzałam do przymierzalni a tu M. dzwoni, że S. ponownie zdradza objawy pustego brzucha. o losie! doliczając czas na mierzenie i conajmniej kwadrans na dojazd... no nie, nie da się, młody się zaryczy... i jeszcze kolejka do kasy ze dwadzieścia osób... z autentycznymi łzami w oczach odwiesiłam ciuchy i pobiegłam do samochodu. poczułam się po raz pierwszy od narodzin klopsa całkowicie ubezwłasnowolniona i sprowadzona do roli dojarki. no i jasne, że wyładowałam się na M., bo przecież nie na synu...

akt 3
we wtorek wyszło słońce. pogoda rajska. zdeterminowana postanowiłam, że ja muszę zrobić sobie tę przyjemność i muszę zastąpić pociążowe spodnie ze szwem, który się rozszedł na siedzeniu, czymkolwiek innym. no i w ogóle muszę i koniec!
na szczęście blisko wyżej wymienianego kompleksu zakupowego mieszka babcia klopsa. po raz pierwszy wsiedliśmy z synem sami w samochód i tylko we dwoje pojechaliśmy na wyprawę. nakarmiony, przewinięty, zaopatrzony w torbę majątku pieluchowo-chusteczkowo-kremikowego, przekazany babci został jako śpiąca kukiełka. a ja rura i do sklepu. iiiha!
i udało się! zakupy chyba nigdy w życiu nie sprawiły mi takiej radości!
młody tymczasem uszczęśliwiał babcię możliwością wożenia go po okolicznych dróżkach i deptakach :)

happy end

poniżej pierwsza odsłona - spodnie, które mnie ujęły głównie rozmiarem i tym, że nie opinają mi się na niczym :). a jak już boczki mi się zgubią to i tak fason wora uwielbiam :)

 







w terenie

stabilizacja meteo jest oczekiwana i wypatrywana niecierpliwie.
nie żebym od razu upałów wyglądała, bo z tym wolałabym poczekać do powrotu formy i kształtów wartych eksponowania, ale tymczasem nie satysfakcjonuje mnie ani temperatura ani stabilność aury. zanim udaje mi się wybrnąć z synkowych porannych torów przeszkód (karmienie, pawik, przewijanie, ulewka, karmienie, przeciekająca pielucha, bolący bąk, ryk przytul mnie mamo itp.) okazuje się, że budzące nas o poranku słońce ukryte jest za grubą szarą watą a wiatr wzmaga się i targa obiektami...
ech... foto zrobione gdy jednak świeciło słońce :)





o miłości

do niektórych spraw dojrzewamy przez lata. czasem całe życie... potrzebujemy intensywnego doznania lub życiowej zmiany, by zrozumieć drugiego czlowieka. nawet jeśli chodzi o czlowieka najbliższego, jakim jest rodzic. przez wiele pozornie świadomych lat, które przeżywamy w przeświadczeniu o swej dojrzałości i nieomylności, tkwimy w nonszalanckiej bucie: oni nie wiedzą, nie rozumieją, co mi tu, oesssssuuu znowu coś...
 lata mijają, zmienia się optyka i wreszcie doceniamy, rozumiemy intencje, stajemy się w jakimś sensie partnerami i przyjaciółmi. ale tak naprawdę zrozumieć własnych rodziców mamy szansę dopiero stawiając własne samodzielne kroki w tej samej roli. i nagle z głębokim wzruszeniem odkrywamy, że irytująca swego czasu siatka niezrozumialych motywów i zachowań, oplatająca nasze dzieciństwo i buntowaniczą młodość, układa się w wielką ale prostą ukladankę. to jedyna i nieporównywalna do niczego milość... po prostu.





 

słowa słowa słowa

skąd się biorą słowa do dziecka? biorą się z... yyyyy… nie wiadomo. człowiek wznosi się na wyżyny kreacji, wypaplując z siebie niezwykłe konstrukcje, żeby synek słyszał glos i żeby się uczył i żeby świat rozumiał i żeby intonacja koiła itp. itd. sensu w tym gadaniu nie ma za dużo, bo ileż można opisywać człowieczkowi proces zmiany pieluchy? nawet używając niezwykle wzniosłych słów, zmieniając stylistykę wypowiedzi od gwarowej przez staropolską po lumpiarski styl z bramy, jakby się człowiek nie napinał na zasób słów szeroki co by potomkowi paletę poszerzać, i tak będzie to tylko opis zmiany pieluchy... więc po kilku takowych dziennie poszerza się zakres tematyczny i wchodzi się mimochodem np. na grząski acz szeroki obszar bieżących wydarzeń – polityka, sport, życie rodzinne - plany na weekend, menu obiadowe, plotki towarzyskie wraz z własnymi opiniami o ludziach i ich czynach, barwne opisy fizyczności potomka połączone z wyrazami dumy i snuciem planów, jak takowa fizyczność wpłynie na jego życie... i tak człowiek paple i paple, starając się mówić wyraźnie i prawidłowo, żeby synek nawyków złych nie nabrał.

ale jakby się człowiek nie starał, nigdy nie wie, co potomek wybierze, by wkroczyć w wiek kontaktów międzyludzkich słowem płynących i jakim wyrazem zaszczyci otoczenie. S. ma dopiero 3 tygodnie, wiec mamy czas na nasączanie go piękną polszczyzną i oczekiwanie na plon pracy naszej rodzicielskiej.

ciekawa jestem, co z ziarna tej naszej kreatywnej słowotwórczej brei wyrośnie. mam pewne racjonalne powody, by oczekiwać w napięciu, gdyż moje własne pierwsze słowo wprawiło w osłupienie i zażenowanie cala rodzinę. gdy już słowo to wypowiedziałam, podobno grubo przed pierwszym ukończonym półroczem, polubiłam je bardzo…  i wyraźnie i z upodobaniem powtarzałam je przez kilka dni ku rozpaczy moich rodzicieli. cóż, prócz dumy, że córka błyszczy elokwencją w tak młodym wieku, był tez mały szkopuł, bowiem moje pierwsze słowo brzmiało du-pa i do tej pory nie wyjaśniono czyja to była krecia robota...



maskowanie


już nie mogę się doczekać powrotu do dawnego rozmiaru i formy, a co za tym idzie do garderobianych kombinacji z dawnych ubrań. takiego nieurodzaju we własnej szafie nie przeżywałam jeszcze nigdy. spodnie wszystkie za małe, a ciążowe już za duże, bluzki koszulowe za małe a reszta się nie rozpina, sukienek rozpinanych nie posiadam i tak tkwię w przejściowym niebycie stylistycznym i zgrzytam zębami... jeszcze kilka kilogramów i obiecuję sobie wypaśne zakupy... a teraz brrrr...

mało to giezełko wyrafinowane ale spełnia wszystkie warunki stroju idealnego dla matki karmiącej: luźne i długaśne - maskuje nadwyżki pociążowe, lekkie bo przy młodym ciągle gorąco, nie widać plam mleczno ulewkowych i schnie błyskawicznie w biegu, kolorystycznie pasuje do wszystkiego, no i zapina i rozpina się w trybie "MAMO JEŚĆ" natychmiastowo :)


 

obrączka

nie jest lekarstwem dla sypiącego się związku ślub i na pewno nie jest też dziecko...

obserwowałam już sporo par, które jakoś sobie ze sobą nie radziły i wcale w szczęśliwości zbyt głęboko nie tkwiły, ale za to tkwiły w dziwnym przekonaniu, że "kolejne kroki" uzdrowią związek, mimo że sami go uzdrowić nie potrafią. i tak decyzje kolejne zapadały: kupmy razem mieszkanie, weźmy ślub, zróbmy sobie dziecko... i o ile kupno wspólnego mieszkania jest wprawdzie formalnie kłopotliwe do odkręcania, to jednak możliwe przy odrobinie dobrej woli i klasy do przeprowadzenia bezboleśnie, to rozwody na ogół odbywają się z wielkim hukiem i klasy w tym niestety często brakuje. najbardziej dramatyczne są jednak te sytuacje, kiedy ludzie ładują się bezmózgo w rodzicielstwo i nagle się okazuje, że oprócz nieszczęsnego boba nic ich nie łączy, a i to niestety bardziej obliguje do "razem" niż buduje wspólnotę. 

bo z dzieckiem nie jest łatwo: cierpliwości brakuje, kasa topnieje, kondycja siada, ograniczenia towarzyskie i logistyczne, sex jakoś tak dziwnie na drugi plan schodzi, a partnerstwo w związku albo się cementuje i hartuje w boju, albo pęka szybko dosyć bo nie ma co się łudzić, ciężko jest po prostu... no i tak patrzę czasem na takich smutnych ludzi i tak mi ich żal, że nieszczęśliwi, że uziemieni, że trochę głupi i naiwni i teraz mały ludzik dodatkowo w tym sosie kisi się z nimi...

od kilku dni znowu noszę obrączkę. w ciąży pod koniec spuchły mi rączęta i taki krążek wyglądał jak certfikat z datą przydatności na parówce. później najzwyczajniej zapomniałam... i wreszcie założyłam ją po tych kilku tygodniach i poczułam, że wszystko jest znowu na swoim miejscu. nie przypuszczałam, że tyle to dla mnie znaczy, a jednak cień wzruszenia przez serducho przeleciał, gdy M. zauważył  i skomentował "fajnie, że znowu nosisz"...

wracając do dziecka: męczy nas nasz klops czasem okrutnie, irytuje, dręczy, nie ułatwia bycia "ze sobą", wymaga i potrzebuje. już nie jest nas dwoje. jest on a potem gdzieś daleko my. i czasem zdarzają się momenty, gdy furia jest blisko a rykoszety trafiają dotkliwie ale ciągle potrafimy spojrzeć sobie głęboko w oczy i upewnić się, że każdy kolejny trudny dzień tylko nas do siebie zbliża, choć czasem całkiem na około... :)

bierzemy udział w konkursie :)

jeśli ktoś lubi nasz styl, będziemy wdzięczni za głosy w konkursie :) głosuje się poprzez dodawanie gwiazdek pod artykułem :)

http://blogimam.pl/artykuly/moja-relacja-z-cesarskiego-ciecia

z góry dzięku :)

o ku!

okulary to jeden z takich dodatków, które poddają się modom sozonowym w równym stopniu, co trwają w stałości uczucia do pewnych modeli sprzed lat. pojawiają się różne zabawne nawiaząnia do mód przeszłych, ale jak to zwykle bywa, oryginały z epoki mają wdzięk niepowtarzalny i niepodrabialny.

miałam szczęście, bo w babcinej szafie ostały się dwie pary prawdziwych "vintage star". dla jednych obciach, bo stare i nie mają logo ray ban ani kolorystyki z najnowszej kolekji, a dla mnie bezcenne, bo wiem, że nikt inny takich nie ma!



moc mocy :)

niech moc będziez Wami - coś absolutnie prześmiesznego - dla wszystkich dzieciowo pobudzonych :)


i z planu poniżej


spacer na słońce

sezon wyjściowy rozpoczęty!
spacer już był niejeden i to nie dziś była premiera ale dziś znalazłam chwilę, żeby udokumentować, że już się poruszam :) i że strój adekwatny do wyjścia wdziewam :)
i to słońce cudnie rażące :) mmmmm... kota w sobie czuję, takiego co na parapecie by poleżał ale nie da się poleżeć...
a z wychodzeniem w ogóle śmieszne jest, jak kobieta wyposzczona po długich tygodniach gnicia w domu w ostatkach ciąży i tuż po porodzie odnajduje rozkosz w chodzeniu z wózkiem po osiedlu :)
euforycznie wprost w ostatni weekend przyjęłam propozycję zakupów spożywczych w SUPERMARKECIE!!!
sama! bez brzucha! mogę się schylać! mogę sięgać po produkty z górnych półek! mogę pchać wózek i nie obijam się o niego brzuchem! nie sapię, nie stękam, nie dyszę!
niestety już nie ma dla mnie specjalnej kasy, ale jak cudownie stoi się w kolejce wśród ludzi :)
ech jak niewiele trzeba... :)



godzina dwadzieścia

wołoszański opowiedziałby to jakoś tak:
tego ranka świeciło słońce. nic nie zapowiadało wydarzeń i grozy, jakie spaść miały na ursynowskie mieszkanie już kilka minut później.
M. wyszedł jak zwykle do pracy pełen poczucia winy, że pozostawia młodą mamę z dwutygodniowym dziecięciem. ona z uśmiechem żegnała go, karmiąc małego aniołka piersią.
nakarmiwszy dziecię A. przekonana była, że dzień minie bezproblemowo. wzięła szybki prysznic, ubrała nową bluzkę, zrobiła delikatny makijaż i wysuszyła włosy.
"M. będzie z nas dumny jak wróci, wszystko ogarniemy, pójdziemy na długi spacer i jeszcze fajnie w tej nowej bluzce będzie niespodzianka" - pomyślała i uśmiechnęła się do lustra. to były ostatnie chwile, gdy czas płynął normalnie.
 
godzina 10.20
młody człowiek zakwilił i nie byłoby w tym niczego szczególnego, gdyby nie fakt, że już jadł, był przewinięty i odpadł od cyca samodzielnie, potem pionizowany nie ulał ani kropli.
"cóż stać się mogło synu mój?" - zapytała matka a on zawył głośniej. by zapobiec eskalacji histerii matka wzięła dziecko na ręce i ku swemu zaskoczeniu dostrzegła czytelne sygnały: chciał jeść.
ponownie zasiedli więc w bujanym fotelu.
tym razem jednak ulewać zaczęło się prawie natychmiast po jedzeniu. nie pomogły żadne znane A. metody prewencji i syn ulewał uparcie. nie psuło mu to jednak humoru ani apetytu i wciąż domagał się więcej jedzenia. w końcu przestał. zasnął. jednak okazało się to działaniem pozorowanym i w chwilę po tym, gdy A. chciała umieścić na miejscu wkładki laktacyjne i zapiąć klapy busthaltera, padł strzał. siła rażenia była okrutna. zasięg i moc ładunku spowodowały, że nowa bluzka z licznymi zaszewkami uległa nieugiętej sile przyklejającego się nadtrawionego mleka o konsystencji rozwodnionego twarożku. tuż za nią umoczono leginsy oraz bieliznę osobistą matki ponieważ strzał niefortunnie zahaczył o wewnętrzną stronę rozpiętej bluzki. A. nie traciła jednak zimnej krwi - "to tylko ubranie" - pomyślała i wciąż nie czuła żalu do syna. wszak nie znała jego przebiegłego planu...
desperackie próby ogarnięcia twarogowego zalewu pozbawiły ją dwóch tetrowych pieluszek, które były w zasięgu ręki. wiedziała, że nadwątliło to znacznie kurczący się już zapas tychże pieluch ale przecież jeszcze zostały kolejne dwie. nie było powodów do niepokoju.
a jednak stało się coś jeszcze.
trzymając syna na kolanach i usiłując prowizorycznie naprawić wyrządzone szkody poczuła między palcami i na rękawie rozlewające się ciepło. ciepło to rozlewało się również po poduszce podłożonej pod łokieć a pochodziło z okolic pleców syna... wypływało aromatyczną smugą z pajaca, co oznaczało, że nie sprawdził się nowy rodzaj pieluch a przemoczone są kolejne warstwy garderoby potomka.
wstała.
nie uśmiechała się już, choć w głębi duszy sytuacja nadal wydawała się dość zabawna... "jak na łupim filmie HA-HA-HA" - myślała i zastanawiała się, czy z boku wygląda to równie zabawnie. nie wyglądało...
położyła syna na przewijaku, zapięła cieknący biust w staniku (bez wkładek, żeby szybciej) i kojącym głosem mówiła o humorystycznych aspektach sytuacji. zdjęła ubranko i brudną pieluchę pełną toksycznego ładunku. umyła. posmarowała. tuz przed zapięciem nowej pieluchy zobaczyła, że mały ładunek zawierający mocznik detonowano tymczasem na brzuchu, więc sięgnęła po koleją chuteczkę i wytarła brzuszek. pielucha już lekko zamoczona odrzucona została jako skażona. trzecią suchą pieluchę podłożono pod plecy. nasmarowano i w momencie, gdy ręce matki zajęte były zakręcaniem kremu, poleciał ładunek właściwy. nieuchronność klęski A. polegała na równoczesnym ataku na kilku frontach, a jej dłonie były wszak zajęte. siki zalały: pajaca, bodziaka, nową pieluchę (nr 3), pokrowiec przewijaka, położoną na nim pieluszkę flanelową a rykoszety spryskały brzuch matki oraz podłogę. tymczasem ruszyła seria ulewek zamykając ratunek w postaci przedostatniej czystej tetry...
dziecko uśmiechało się.
z obłędem w oczach dokonywała kolejnych czynności. wreszcie front dolny został opanowany i zapanowała cisza. dymy snuły się ciężko przy gruncie. straty były ogromne ale zwycięztwo dodawało sił. nadszedł czas ubrania syna w nowy czysty outfit. słońce świeciło, atmosfera poprawiała się z każdą chwilą.
i gdy zakładała mu ostatni element ubioru, nową koszulkę, usłyszała cichy dźwięk i zamarła. tak, to była mina z opóźnionym czasem reakcji... ostatnia ulewka pobrudziła czystą koszulkę i wyczerpała definitywnie zapas tetry...
 
bilans strat po stronie A.: wyczerpany zapas pieluch tetrowych oraz zapas energii która miała napędzić spacer; rażone twarogiem: jedna bluzka damska i leginsy do prania i suszenia; biustonosz pokonany przez mleko do prania; zasikane dziecięce body, pajacyk oraz koszulka do prania; do prania zasikane również pokrowiec przewijaka, podkładkowa pielucha flanelowa oraz poduszka.
po stronie syna strat nie odnotowano.
po przewinięciu domagał się ponownie posiłku, a co najdziwniejsze otrzymał go, nie ulał i zasnął z uśmiechem.
 
była godzina 11.40
tymczasem hitler i stalin głęboko w bunkrze snuli plany inwazji... 

karnawal i noce nieprzespane

definitywnie skończyl sie karnawał. ostatni weekend przepłynął nad miastem w atmosferze hucznych ostatkowych dobijanek - niech się swięci przedpostna hulanka! rok temu w karnawale zaliczaliśmy co weekend spacer po city: od domowych kameralek po miejskie bywalnie. może nie do świtu, bo o tej porze roku wymagałoby to kondycji nie lada, ale głęboko w stronę poranka ociągaliśmy się z powrotami, a łóżkowe przeciąganie i regeneracja trwały nie raz do godzin popołudniowych.

w tym roku zaliczylismy najwięcej nieprzespanych godzin nocnych w naszym związku. i wszystko to bez kropli alkoholu, bez fajek, kawy, kebaba w taksówce i bezkacowo. obyło się też bez tańców i szukania się nawzajem w zatłoczonych przybytkach hedonizmu i płytkiej rozrywki. ten karnawał towarzysko ograniczył się do telefonów i netu. ten karnawał ograniczył się do kreacji bawełnianych, rozciągliwych i latwopiorących a makijaż sprowadził do naturalnie i niepodrabialnie podkrążonych różowych oczu i bladej cery.

ten karnawał obfitowal jednak w odkrycia planet nieznanych, w niezwykłe emocje i rewolty na skalę, jakiej się z M. nie spodziewaliśmy.

a dlaczego? o to trzeba zapytać naszego syna...



 

wytrych

jest takie miejsce w głębi człowieka, nie wiem czy to serce, czy to gdzieś w duszy, jeśli takowa istnieje... w każdym razie nie wie się o tym miejscu bardzo długo.
aż przychodzi taki moment, gdy małe rączki małego człowieczka otwierają szeroko długo zamkniętą skrytkę... i wtedy człowiek nagle się zmienia i okazuje się, że potrafi nie spać całe noce i uśmiechać się błogo, że potrafi zapomnieć o jedzeniu bo się przygląda, że potrafi udawać traktor i dzikie zwierze i warczeć bez obciachu, że potrafi godzinami opowiadać cierpliwie o tym jak chodzi po pokoju łkającemu człowieczkowi , żeby usłyczeć wreszcie ciche "burp", że potrafi znieść ból fizyczny i o nim nie myśli, że potrafi mnóstwo rzeczy, których się po sobie nie spodziewał i robi to przepełniony szczęściem i radością...



słyszałam już, że dziecko jest jak radar bo natychmiast wyłapuje nerwy rodziców, że jest jak barometr bo jego nastroje i kondycja psychiczna są odzwierciedleniem relacji między mamą i tatą, że jest jak gąbka bo chłonie z otoczenia i uczy się natychmiast, że jest jak lustro bo odbija i powiela zachowania bliskich...
i jeszcze całe mnóstwo takich "jaków" można próbować zebrać...


a ja uważam zupełnie od niedawna, że dziecko jest jak wytrych, bo potrafi otworzyć w nas te małe drzwiczki, których obecności wcześniej nie podejrzewamy i spowodować, że ujawni się nam na ich progu nowa strona nas samych...
i będzie nam z tym dobrze, błogo albo jeszcze lepiej :)



foto:corbis


kinder garden flower kid

jestem typem mieszczucha przyrodnika. marzę o mieszkaniu wśród miejskich udogodnień ale z wielkim słonecznym tarasem, żebym mogła "uprawiać". młody mógłby sobie brykać na drewnianej podłodze wśród donic z zielenią... cóż za sielankowa wizja… aż mi się samo uśmiechnęło kącikiem usto...
tymczasem realizuję się ogrodniczo na ursynowskich blokowych parapetach, gdzie w nieuzasadniony sposób udaje mi się z byle smętnego badylka wyhodować drzewo albo mutujący krzew. rosną bydlęta aż za bardzo, bo szybko przychodzi moment, gdy przestają się mieścić w kolejnych doniczkach, o parapecie nie wspominając. kolejne próby okiełznania żywiołu w postaci przycinania czy rozsadzania powodują jedynie zwiększenie populacji i zagęszczenie kolejnych pokoleń. pomaga rozdawnictwo, choć z ciężkim sercem przychodzą mi rozstania. ostatnio, szykując pokój młodego, wystawiłam kilka sztuk na klatkę schodową i powiesiłam kartkę w windzie - po kwadransie nie było śladu... 
czasem pojawiają się roślinki na rehabilitację, bo właściciele tracą wiarę np. że coś może jeszcze być z 30 letniego fikusa, który jest rodzinną pamiątką ale oprócz sentymentu familijnego zostały mu już tylko 3 liście... no i okazuje się, że po roku u nas fikus ma prawie 2 metry i 5 gałęzi bocznych...
nie wiem, jak to się dzieje... mam rękę i po prostu to lubię, a chlorofilaki chyba jakoś czują życzliwość i troskę :)
i tak sobie myślę, że fajnie gdyby mały polubił roślinki. obserwować, wyczuwać, pomagać - to chyba jakoś tak naturalnie człowieka uczłowiecza w betonowej codzienności...
a najfajniej byłoby w ogóle, gdyby hodowla syna szła mi tak dobrze, jak pielęgnacja roślinek ;) to byłby spektakularny przypadek dziecięcia!
i co istotne w tym przypadku, nie musiałby się ograniczać w rozwoju swym do parapetu ;)

no dobra…

nie jestem zwolenniczką intensywnego wrzucania do sieci fotek swoich potomków i wciąż się łamię, czy młodego lansować na gwiazdę blogosfery, czy jednak pozwolić, by sam o tym zdecydował za jakiś czas bez kompromitującej historii publikacji generowanych przez matkę… dlatego dla fanek klopsa, na specjalne życzenie i na dowód, że naprawdę już jest na świecie :)

w pełnej krasie STACHU :)
i piosenka, która nas zainspirowała do wyboru imienia :) TUTAJ DO ODSŁUCHANIA 


 


męsko damsko

dobrze ubierać męża w ciuchy, które się lubi. :)
po pierwsze fajnie potem się patrzy na męża w  ciuchach, które się lubi (w ogóle zawsze się fajnie patrzy na swojego męża ale tak jest jeszcze fajniej :)), a po drugie nigdy nie wiadomo, czy te ciuchy przypadkiem nie nabiorą jeszcze bardziej osobistego charakteru niż osobiste ciuchy męża :)

przegrywam konfrontację z własną garderobą – na froncie brak zestawów spełniających wszystkie warunki: luźno na brzuchu i rozrośniętym siedzeniu, maskująco, miło i wygodnie, praktycznie żeby śladów z cieknącego mleka nie było, z dostępem do bufetu natychmiastowym, i żebym jeszcze się miło w tym czuła a nie jak skazana…

no i w efekcie rozwiązanie znalazło się w męskiej szafie: spodnie i rozpinane koszule M. … cóż, spełniają wszystkie postulaty, ale na pewno nie jest to szczyt kobiecości (no i chwała, bo dziwnie bym się czuła, gdyby mąż pomykał w kobiecych outfitach :) ).

osładzam sobie za to męską stylistykę bielizną: a tu koroneczka a tu kwiatuszek a tu kokardeczka. do tego po raz pierwszy od tygodni samodzielnie pomalowane paznokcie u stóp i jestem hepi.

jak niewiele potrzeba, by się lepiej poczuć w roli matki :)

 



profetycznie?

7.15 rano - rozczochrany M. zmieniając bok o poranku mówi : miałem sen... odebrałem naszego syna ze szpitala a on po 4h zmienił się w przemądrzałą dziewczynkę. za szybko się rozwijała, wiec zarządziliśmy poszukiwania prawdziwego synka...
hihi czyżby wreszcie uświadomił sobie, że potomek może posiadać cechy mamusi???

laboratorium

kobieta to system naczyń połączonych – odkryłam ze zdumieniem podczas karmienia S. 

urokom laktacji pewnie poświęcę więcej miejsca kiedy indziej ale teraz na szybko: jedyna nowa rzecz, jakiej dowiedziałam się w ciąży, i to też pod koniec, to fakt iż w kulach górnych mam po kilka „kraników”! nie tylko ja oczywiście, ale ogólnie my kobiety/samice… 

zawstydziła mnie własna ignorancja ale zawsze byłam przekonana, że jedna kula to jeden odpływ a tu niespodzianka… 

no a teraz odkrywam kolejne cuda dziwy: jak młody ciągnie z jednego, z drugiego się leje! ciurkiem! fascynująca makabra!




 foto: www.corbis.com