nie mam co


Kiedyś zima i wiosna obfitowały w towarzyskie zderzenia. Zderzenia, ale i zdarzenia - były bowiem spotkania spontaniczne, przypadkowe i niezaplanowane oraz kalendarzowe, organizowane z przygotowaniami i wielkim finałem. Teraz zderzyć się można w markecie przy półce z pieluchami :) no nie bywa się. Zwyczajnie się po prostu nie bywa. Nie zostało za dużo par nierozmnożonych a te rozmnożone, co mogą się urwać nie urywają się zwykle grupowo tylko jakoś tak nieskoordynowanie pojedynczo. Dlatego okazji do wyjścia na miacho w ciuchach innych niż "no fajne, bo się szybko wkłada, nie gniecie i śliny nie widać" mam niezbyt dużo. Ale jak już mam, to oczywiście nie mam co na siebie… aaaaaaa! 









Lotnisko i dworzec

W krótkim czasie refleksji całe mnóstwo. Podróże jednak dają człowiekowi inną perspektywę i odjazd mentalny, niezależnie od pokonanej odległości. Z pewną złośliwością czekam na Euro i te dzikie tłumy turystów rozentuzjazmowanych sportową emocją, przybywających z rożnych stron świata. Śmiem podejrzewać, że nie wszyscy kibice będą biegle władać angielskim, o polskim nie wspominając. Tymczasem nasza infrastruktura podstawowa, czyli lotnisko i dworzec centralny to próba dla wytrwałych. Z M. trochę już po świecie podróżowaliśmy: prywatnie, służbowo, rzucało nas w rożne strony mniej lub bardziej cywilizowane. Nie zdarzyło nam się zgubić nigdy, (chyba, że wdawaliśmy się dobrowolnie w spor z gps-em :)), mimo że często nie znamy języków krajów docelowych czy tranzytowych, a w niektórych nawet miejscowych alfabetów. Wszędzie jednak międzynarodowe oznaczenia są tak czytelne i oczywiste, że turysta nawet kmiot zgubić się nie może. W szeroko pojętym dobrym interesie wszystkich jest ułatwić drogę turyście, bo jak się zgubi, to będzie się plątać i kłopoty generować. Więc lepiej tabliczki i strzałki przygotować niż na głupie pytania na migi odpowiadać. Ale nie u nas. Ubawiliśmy się ostatnio, wracając do kraju ludowego, bo na naszym pięknym nowym lotnisku najpierw długo szukaliśmy windy, żeby z wózkiem się ze schodów nie stelepać a potem trafiliśmy do odlotów zamiast po bagaż. Natomiast w hali bagażowej, gdzie teoretycznie miał się pojawić nasz dobytek, koczowali taborem jacyś młodzi ludzie. Na moje uśmiechnięte pytanie w informacji: gdzie bagaż i co tu się stało, usłyszałam, że „to Żydzi proszę pani się zlatują i coś z nimi trzeba robić, a bagaż to tam dalej... Zatkało mnie ale z obawy o zdrowie psychiczne, nie wnikałam. Czekał na nas dziadek i znowu śmiesznie się zrobiło, bo trzy razy próbował wjechać na parking i za każdym razem system oznaczeń wyrzucał go poza. W końcu stanął nielegalnie. Liczne płoty, barierki, słupki skutecznie dezorientują i wyprowadzają na manowce a dziadek raczej nie należy do tych „życiowo pogubionych” i na lotnisku bywa regularnie...
Druga historia to dworzec nasz piękny odczyszczony strup w centrum stolicy. Są nowe wucety! Jea! Jest kilka nowy wiatek i ławeczek! O żesz! Naiwna chciałam się tam dostać z wózkiem z dzieckiem i to z drugiej strony ulicy! O nie ma lekko! Nu nu nu... Ktoś mi musiał znieść wózek bo windy brak! Na terenie samego dworca są podjazdy dla niepełnosprawnych i schody ruchome, ale i tak poruszanie się z wózkiem to makabra. Młode matki wiedzą chyba, jak wygodnie pokonuje się wysokie schody ruchome z wózkiem i dzieciem na rekach... Trasę powrotna zaplanowałam przebiegle, korzystając ze schodów ruchomych pod Marriottem, które prowadzą wprost do hotelu. Tyle, że trzeba o tym wiedzieć, a skąd ma to wiedzieć turysta z Ukrainy? Co za absurd...
I tak sobie teraz piszę, jadąc pociągiem Inter City. Kawa, herbata, ciasteczko, na korytarzu diody kolorowe i czysty dywanik, a w tojlecie? Klasyka gatunku - zupa kałowa...
Welcome to Poland! 




nowa toaleta na Centralnym - a jednak można? 


miami ink

Bakcyle mają to do siebie, że się je łapie niepostrzeżenie i na ogół mimo woli.
Stosunek do tatuaży mam ambiwalentny. Klasycznie: chciałabym i się boję. BO piękne przecież i tak bajecznie kolorowe i ekscentryczne i osobowościowe i takie charakterne i nie dla mięczaków. ALE na całe życie, na zawsze, taki sam codziennie, marszczyć się stara skóra będzie a on razem z nią, boleć może, podobać się przestać może, artysta gorszy dzień mieć może i mu się igiełka jakoś krzywo obsunie… I tak od lat tkwię wśród argumentów wzajemnie się znoszących, zawieszona w próżni niepodjętej decyzji.
Kolejna pamiątka z ostatniej podróży to kiełkująca coraz groźniej ochota. Właśnie bakcyl. Ochota, żeby jednak. Żeby za rok pojechać, wejść, powiedzieć: Cześć chłopaki, gadaliśmy rok temu i właśnie jestem gotowa – robimy… Tak, byłam tam, poczułam się od razu, jak u starych znajomych w dużym pokoju. Kanapa, kawa, kolorowe ściany, swojsko i wesoło. Rozmowa toczyła się bez gwiazdorskiego zadęcia, były śmiechy i przekomarzanie. Nawet syn zadomowił się natychmiast.
No i co? Zrobię? 












człowiek z liściem na głowie

Lubię język polski. Zawsze lubiłam. Nurzanie się w słowie sprawia mi przyjemność niczym kąpiel z pianką albo budyń waniliowy. Trafna metafora albo zestawienie słów pozornie sobie obcych zatrzymując mnie w lekturze, rozpuszczają się długo a ja powoli rozcieram je na podniebieniu, jak szwajcarską czekoladkę w czasach PRL-u. Kiedyś podniecałam się językowymi piętrusami wielokrotnie poskładanymi, poezją wieloznaczności i  majstersztykami ozdobników. Dziś bardziej cenię trafność, finezję i humor w doborze słów.
Przeszkadza mi, gdy słyszę wokół siebie błędy językowe. Sama je zapewne popełniam ale staram się nad tym pracować choć wielu pewnie nie jestem nawet świadoma. Takie wtopy są najgorsze. To jak z tym nieszczęsnym liściem na głowie. Masz we włosach śmiecia i robisz z siebie głupa ale nikt nic nie mówi. Podobnie ze słowem. Nikt nie ma odwagi powiedzieć wprost, że chyba chciałeś powiedzieć coś inaczej, mimo dobrych intencji. Przecież włącznik się nie wlancza, a on wszedł choć ona weszła, linia oporu nie jest najmniejsza tylko to opór jest na niej najmniejszy itp itd.  Chciałabym, żeby życzliwe mi osoby poprawiały mnie równie swobodnie, jak zdejmują mi paproszek z ramienia. Tak robią ludzie sobie bliscy...
Sama ostatnio coś takiego zrobiłam. Po kilku razach, gdy zgrzyt mi przez uszy przechodził, odważyłam się i zwróciłam uwagę. Najdelikatniej, jak potrafiłam. I widziałam, że cios w serce trafił i ugodził boleśnie. I teraz już kolejny dzień mam wyrzuty sumienia.
To jak to jest? Mówić  "człowiekowi z językowym liściem na głowie", że ma szczypiorek między zębami czy czekać aż się sam zorientuje?

Człowiek z liściem w dziobie poniżej :) 




a w majami się nosi

Na Florydzie nosi się głównie stan ducha. Ciuchy to kwestia wtórna. Obowiązuje uśmiech i pogoda. Luzik się czuje. A do tego dużo pasuje. Formalnie i nieformalnie. Na jachcie, basenie, deptaku, publicznej plaży, w dzielnicy kolorowych czy w supermarkecie. Ten słoneczny duch pozwala zapominać o wieku, mankamentach ciała czy urody. Kolor, wygoda, komfort, jakość. To tak ogólnie.
Nie da się ukryć, że poza wielkimi miastami Ameryka ubiera się w Wal Mart. Bo blisko, bo tanio. Ale w miastach ceni się oryginalność. Nie musi być drogo i markowo, ale "full of yourself". I to lubię.


Wracając do moich obserwacji: jak już z bliska się popodgląda,  to pewne schematy można wytropić. 
1. Krótko z przodu. Osobiście dla mnie dramat. Młode matki wiedzą, o co chodzi. Koszulki, bluzy, bluzki dość szerokie ale krótkie. Kolejne klisze z lat minionych. Bluzki odsłaniające pępek lub kończące się na wysokości paska od spodni. Z tyłu raczej długość do biodra, nery zasłonięte, normalnie...
2. Koronki. Znowu trudno mi to łyknąć. Koronki wszelkie: od babcinych szydełkowych serwetek w roli rękawów albo panelu wokół dekoltu, po cale plecy z klasycznej firanki.
3. Kardigany dziergane. Kojarzą mi się ze zmechaconymi sweterkami z lumpa. Kolory wszelkie, wzorki kiczowate, rzuciki, paseczki. Rozmiętoszone rękawy, workowate korpusy. Nie wiem, komu w tym ładnie. Faktury gruzełkowe, porozciągane, posupełkowane, zużyte jednym słowem i to chyba jeszcze przez babcie...
4. Spodnie ciągle mega obciślakowe rurki oraz takie same z dzwonkami na dole. Dzwonkami dzwoneczkami bo przy takich obcisłych nogawkach trudno mówić  o dzwonach czy szwedach, które pojawiają się u nas.
5. Szorty krótkie najlepiej do podpośladkowego zgięcia urypane dżinsy. Do nich wszystko działa o każdej porze i okazji.
6. Buty. Królują płaskie sandałki i plastikowe japonki a jak już ktoś ma większe ambicje to ściachane tenisówki lub platformy niebotyczne. Trochę espadryli, mokasynków, balerinek. Bez szczególnych objawień.

I co jeszcze? Tu nie ma snoba na marki, które u nas są czczone: Tommy, Polo, Lasocte, Abercrombie, GAP... To zwykle sklepy, a nawet jeśli nie całkiem, to w nich też obowiązuje bezpretensjonalnie dobry nastrój i pogoda.


PS. to wszystko na ulicach a na półkach sklepowych królują lata 50-te: sukienki na halkach i spodnie 7/8, kobieco, a'la Mad Man. Ciekawe, kiedy przyjdzie do nas? :)










powroty z wakacji

Kiedy byłam dzieckiem, powroty z wakacji były smutne, bo walił się w gruzy świat zbudowany z nowych letnich relacji. Świat, który przecież zdawał się być trwały i niemalże dożywotni. Tymczasem nagle okazywało się, że sierpień się kończy i czas zakopać pod oznaczoną sosenką metalowe pudełko pełne wyznań "że na zawsze i że za rok", którego i tak nigdy nikt juz nie wykopywał. Pożegnanie bolało duszę dziecięcą  okrutnie, ale szybkość zapominania równoważyła intensywność rozpaczy. Szybko uwagę mą odwracało i katusze rozstań koiło wybieranie nowych zeszytów i okładanie podręczników w papier z ulubionych kalendarzy. Wrzesień, mimo wszystko, zaczynał się ekscytująco a w domu czekało mnóstwo atrakcji.
Teraz wakacje nie są tak oczywiste. Z resztą, jak się dorasta to nic już nie jest takie proste, jak miało być kiedy się dorośnie. Teraz trzeba czas wykraść rzeczywistości a ona upomina się o nas i tak szybciej niż chcielibyśmy i nie daje oszukać ani o jeden dzien. 

W tym roku pierwszy raz we troje przebyliśmy ocean. Wyposzczeni podroży, bo odkąd byłam w ciąży jakoś zachowawczo podchodziliśmy do dalszych wypraw, "jaraliśmy się jak dziki". No i cudnie było: palmy, słońce, kolory, frytki, bajgle, zakupy i czas we troje RAZEM. Jeszcze pewnie sporo miejsca poświęcę temu wyjazdowi, bo akumulatory naładowałam i mam zamiar długo delektować się wspomnieniami…
Jednak trzeba było wrócić. Trudno. Zniosłam dzielnie perspektywę nieuniknionego, pakowanie, 12h w samolotach z dzieckiem. Dopiero po trzech dniach po powrocie, pierwszy raz poczułam uderzeniową falę porażającej paniki "uciekajmy stad!" a czemu?

Nasz naród łatwo poznać na świecie: skwaszeni ludzie o twarzach wyrażających wieczne rozczarowanie, rzucający wyniośle spojrzenia, wynikające z kompleksów, zwykłego braku kultury i obycia. Europejczycy o sowieckiej mentalności, pełni arogancji, z trwałym szczękościskiem który uśmiechać pozwala się tylko po kielichu albo do bliskich.
A uśmiech jest łatwy, jak oddychanie. I tak samo potrzebny. Uśmiech dla pieszego, którego się przepuszcza na pasach i dla kierowcy, który przepuszcza rower, dla pani w sklepie i dla kupującego, na stacji benzynowej, na lotnisku, w kawiarni, w metrze, na ulicy... Można powiedzieć dzień dobry nieznajomemu, który mieszka obok w hotelu, można pożartować na basenie, można podać obcemu śmietankę do kawy podczas śniadania i można się uśmiechać. Łatwo się żyje w takim klimacie... Tak przyjemnie w powierzchowności tej trwać i błogo się uśmiechać. Nic nie kosztuje, nie boli, umila życie po prostu...

Powściągliwość nasza narodowa obuchem walnęła mnie w łeb rozmarzony jeszcze na lotnisku. Ale ogłuszona jakoś nie zajarzyłam, co przytępiło mi percepcję. Dopiero wczoraj dotarło do mnie z całym rozmachem. Wybrałam się z małym do centrum. Już w samochodzie się zaczęło: przepychanki, zajazdy, podjazdy, wygrażanie, wczesy na trzeciego, będę pierwszy itp. Potem na ulicy: mały drepczący po chodniku ruch hamuje i pani z siatami niewygodnie. Jak przepuściłam kogoś do windy bo ja z wózkiem i dzieckiem za rękę, to nie dość, że ten tą windą odjechał, to nawet dziękuję nie usłyszałam. W kolejce zamiast uśmiechu z jednej strony spotkał mnie pan, który pluł a z drugiej pani, co w zębach grzebała i torebką mi na plecy się kładła z miną oburzona, że się z wózkiem w kolejce słabo przesuwam...

I tak z każdej strony. Kwas, pleśń, rdza i grzyby... A ja mam uparcie ten uśmiech dla całego świata zdrętwiały z głębokim postanowieniem, że nie zdrapią mi go kruki wrony. I będę go hodować i pieścić wbrew wszystkim smętom. Może w końcu coś się zmieni w tym mentalnie burym kraju. Oby wystarczyło mi sił do następnych wakacji...