sen



Dziwny, ale ważny.
Jestem samotna. Brak celu. Zagubienie. Mizerable na wylot. Połączenie zakompleksionego outsidera z liceum i podstarzałej kelnerki w knajpie dla hipsterów. Miejsce akcji estetycznie coś pomiędzy bierhalle w Kolonii a sweet 60 i amerykańskie lody pastelowe. Chodzę po dużej klubokawiarni i wśród samochodzików rozrzuconych miedzy nogami gości szukam sensu istnienia. Może pójdę do psychologa? Zdiagnozuje mi wykrzywione przez matkę skarlałe poczucie własnej wartości oraz nieumiejętność samodzielnego decydowania... i tak chodzę i zbieram te zabawki i czuję się jak porzucona przez chłopaka nastolatka... i nagle wpadam na kolegę z dzieciństwa, tu oto jest eleganckim murzynem i przypomina trochę Morgana Friemana w roli nowojorskiego psychoanalityka. Kiedyś zakochany we mnie wyrzut sumienia, dziś senna klisza pewnie z jakiegoś zapomnianego filmu. Mózg to jednak składowisko odpadów...
Patrzy mi z troską w oczy i w bujne afro bez słowa wkłada sobie jeden z samochodzików. Wiem, że to nadzwyczajnie ważna życiowa rada i ze łzami wzruszenia idę dalej zbierać te zabawki. Nie wiem skąd, ale wiem, że mam misję: zrobić coś absurdalnie nieprzystającego do całej sytuacji, a to klasycznie baśniowo odmieni los...
Nagle czuje klapsa! Jakiś wstrętny satyr uznał za dowcipne klepniecie mnie w czasie zbierania tych nieustannie rozsypanych samochodzików. Odkręcam się i kończę piruet zgrabnym grzmotnięciem gościa w nos. Widzę z oddali uśmiech Morgana a łzy szczęścia leją mi się po twarzy.
Budzę się. Na serio. Las. Świt. Leżę w drewnianym domku miedzy najwspanialszym mężem świata i małym chłopcem, który właśnie wyrwał mi garść włosów, usiłując wygrzebać się z piernatów.
Tajemnica wszechświata ujawniona mi właśnie, lekko przytłacza doniosłością ale też uskrzydla nieracjonalnie. Życie, gdy doskwiera, w mordę lać trzeba. 
Idę zrobić synowi kakao.