swego czasu bywały świty zastające przy zabawie, harcach, niestosownościach i romantycznych uniesieniach. każdy inny: różowo fioletowy przy dogasającym ognisku na plaży, zielony i mokry przed namiotem, zamglony i siny na mazurskiej toni, upalnie suchy i jasny w vegas, po miejsku kolorowy i pachnący świeżym chlebem, po wiejsku pachnący mlekiem i łąką. szalone, zmęczone, niestosowne, hedonistyczne, przeciągnięte niczym zwieńczenie umykającej niechybnie nocy...
teraz świty maja zapach linomagu i chusteczek dla niemowląt a oglądam je czerwonymi oczami z sypialni syna, licząc kolejne minuty efektywnego ssania podczas karmienia piersią...
dobrze, że znam tęczowe odmiany świtów. dobrze, że znam smak nocy zamęczonej zabawą. wiem, że jeszcze nie jeden taki świt przede mną i M. , bo na pewno prędzej czy później zerwiemy się ze smyczy rodzicielstwa. :)
i wiem też na pewno, że nie oddałabym tych bladych ursynowskich, zwyczajnie przez syna zmęczonych świtów za żadne inne :)…
foto: corbis
i wiem też na pewno, że nie oddałabym tych bladych ursynowskich, zwyczajnie przez syna zmęczonych świtów za żadne inne :)…
foto: corbis
5 komentarzy:
Uwielbiam Twoje wpisy:) Cieszę się, że mimo narodzin syna nie zniknęłaś z blogosfery:)
Pozdrawiam,
ala.b
nie ma to jak romantycznie pisać o zmęczeniu! :-) podziwiam Cię za to, mam nadzieję że taka też będę ;-) pozdrawiam i życzę powodzenia xxx
Pięknie napisane!
Dziś jestem po pierwszym takim świcie, zupełna nirvana :)
cudnie to ujęłaś, szkoda,że nie przeczytałam tego 7 lat temu (chociaż moja córa tak koncertowała każdej nocy,że wtedy chyba byś mnie nie przekonała :P)
Prześlij komentarz