prolog:
odkąd mam dziecko czas swój cenię podwójnie. cudzy czas cenię od zawsze jednako. cudzą własność również szanuję. odkąd mam dziecko, własność cudza zagrożona przez moje dziecko jest chroniona szczególnie...
odkąd mam dziecko czas swój cenię podwójnie. cudzy czas cenię od zawsze jednako. cudzą własność również szanuję. odkąd mam dziecko, własność cudza zagrożona przez moje dziecko jest chroniona szczególnie...
treść zasadnicza:
jakiś czas temu zebrano się na piknik. formuła zebrania poprzez portal społecznościowy, wszak sms-ów wysyłanie już zaprzeszłym obciachem chyba, nie wspominając o tak archaicznej formie komunikacji, jak telefon do przyjaciela... nie ważne. żółć mi się gotuje bo poinformowano nas, że piknik zaczyna się od godziny x. super. ciepło, pogoda gitarowa, dziedzic od rana w niezłej formie, my weekendowo optymistyczni i spragnieni dorosłych towarzyskich zderzeń. pojawiamy się w miejscu wyznaczonej zbiórki punktualnie, bo mam y głupi zwyczaj naiwnego stawiania się o czasie pomimo posiadania dziecka. no i jak zwykle zaskoczeni jesteśmy faktem, że o godzinie x nie ma nikogo...
niektórzy ludzie mają niezwykłą umiejętność dostosowywania czasoprzestrzeni innych ludzi do własnych potrzeb i w absolutnie nieskrępowany sposób zawsze znajdują wytłumaczenie dla swojego spóźnialstwa. odkąd mają dziecko słyszymy: oj, bo jak będziecie mieć dziecko to zobaczycie. no cóż, zobaczyliśmy. jak debile nadal jesteśmy punktualni albo informujemy z wyprzedzeniem o możliwym spóźnieniu. każdemu wszak zdarzyć się może error i spóźnienie rzecz ludzka, jeno informacja o tym istotna jest dla czekających. odkąd znajomi mają drugie dziecko słyszymy: oj, bo z jednym to luzik, zobaczycie jak będziecie mieć dwójkę... wytłumaczenie wytrych. zawsze na wszystko. a ja odkąd mam dziecko już tego nie łykam...
no i dobra. piknik. od godziny x minęły już jakieś 3 kolejne. kocyki, koszyki, bagietki, serek, wino, okulary słoneczne. fajnie jest. dzieci biegają, dzieci pełzają. zasadniczo nasz jedyny rolujący, więc mamy go przy boku. kolejny wiekiem młodzieniec starszy jest od naszego więc już zapyla na czworaka gdzie mu się podoba i eksploruje piknikowe koczowisko. a tam nikt niczego nie pilnuje bo przecież sami swoi. torebki damskie, koszyki z paszą, na serwetce winogrona i bułeczki, obok papierowe serwetki i kubeczki. piknikowa wolność.
młodzian rusza w obóz. nieopodal mama rozmawia przez telefon a tata rozmawia z kolegą. akurat jestem blisko i obserwuję jak pełzak bez żenady grzebie w damskiej torebce. no jasne, że ciekawa. wołam tatusia i pokazuję mu synowe poczynania. olewka total. trochę mnie telepie ale się powstrzymuję. reaguje ponownie, gdy młodzian wywala z damskiej torebki graty: telefon, puderniczka, chusteczki, klucze, cośtam lądują na trawniku... znowu wołam tatusia. i słyszę, że przecież to dziecko. no i strzela mnie.
- ale przecież ma tatusia?
- no ale przecież nie będę mu zabraniał.
- no ale to jest czyjaś torebka, pozostawiona w ufności, że jest bezpieczna.
- no ale przecież dziecko nie rozumie i jest ciekawe.
- ale ty jako rodzic rozumiesz – ja bym nie chciała, żeby za moimi plecami ktoś wywalił rzeczy z mojej torebki na trawę.
- no to trzeba było nie zostawiać torebki.
pada jeszcze kilka argumentów w tym tonie, rozmijających się w stu procentach... i na koniec słyszę od przyjaciela:
- weź wyluzuj. wyjdź do ludzi kobieto.
epilog:
nie chce mi się pisać epilogu. smutno mi i tyle...