wyrwy i wyboje



Rodzicielska podroż to nieustające wyboje. Jak już wydaje ci się, że przez chwilę masz wreszcie kontrolę, trafiasz na wyrwę i huk. Dewastacja. 
S. to zdrowy chłopak. Nie wyćwiczył nas zbytnio i nabraliśmy złudnej pewności, że znamy odpowiedzi na sporo pytań. Jak się ślini, łapy w paszczę pakuje i ma lekką gorączkę to przecież oczywiste, że zęby. A że to juz piątki idą, to dlatego tak wyboiście. Aha...
I rodzice z troską o dziecię ładowali mu maść na dziąsła i dużo chrupiącej paszy do gryzienia. A dziecko wyje i tak dni kilka a zębów jak nie było, tak nie ma. Ziarno niepokoju kiełkować zaczęło i lianą oplotło rodzicieli bo pacholę zaprzestało konsumować cokolwiek i rozpaliło się już całkiem zdecydowanie. Nadszedł czas instancji wyższej. Lekarz. I wstyd nastał i groch do klęczenia w zimnej sieni rozsypano. Zapalenie gardła.
No i pewność siebie, jak bańka strzeliła nadziana na ostrogę. Weź rodzicu nie panikuj, nie rób wiochy na ostrym dyżurze z byle katarem, ale  też się orientuj na tych wybojach i bagnach nieprzemierzonych, żeby nie przegapić kolejnej wyrwy...


nie bądź mięczak



Duma z samodzielności dziecka czasem potrafi przerodzić się w błaganie niebios o wehikuł czasu. S. od kilku miesięcy ma wyjęte boczne szczebelki z łóżeczka i sam wychodzi z niego po przebudzeniu. Wzruszające plaskanie bosych stópek, lub dzwonienie skarpetek z bąbelkiem oznajmia, że nadciąga zaspany miś. Jest zwykle koło 6.30 a nawet 7, więc bez dramatu. Jeszcze się trochę podkołdernie przewracamy i można przeciągnąć temat oficjalnej pobudki.
Wolność łóżeczkowa ma jednak swoją czarną stronę. Młody może do nas przyjść nie tylko rano, ale o każdej porze, co z upodobaniem czyni od kilku dni. Bezceremonialnie ląduje w rodzicielskiej strefie bezpieczeństwa i zapada w głębie snów własnych, rujnując nasz spokój. Na dwoje dorosłych ludzi o wzroście raczej ponadprzeciętnym spada grad ciosów wystosowanych przez bezbronne dziecię nie mające metra!
No i weź tu śpij rodzicu, gdy delfina pluszowego ogon masz w nosie a kolano ciepłe chłopięce zarzucone na szyi… mały łokieć precyzyjnie i natrętnie zaczepia o łuk brwiowy, a gładziutka pięta szybuje konsekwentnie w okolicę żuchwy. Taaaak, śpij rodzicu… Twoje ukochane młode tuli się,  by znienacka pieluchą ciepłą zatkać Ci dopływ tlenu czułym gestem „kocham spać Ci na twarzy”… Śpiiiij… może jutro przyjdzie dopiero po 3… 


ecie toooo



Walka o jajko trwała półtora roku. W żadnej postaci nieakceptowane jajko spędzało mi sen z powiek. No bo jakże cudownie to jajo na rozwój i na wszystko, a grzyb nie chce i koniec. I jak to zwykle z grzybem bywa, ni stąd ni zowąd, nagle jajo weszło i teraz wchodzi od trzech tygodni non stop a dziecko wali w drzwi lodówki, że więcej i „ecie ecie tooo tooo mniam niam” no i jajo za jajem szamie. 

Na fali powodzenia jajecznego postanowiłam kolejne Rubikony dietowe osiągać i zaszalałam z plackami z dyni i z cukinii. Poooszłooo! Chyba dlatego, że z jajem J. I teraz kombinacje dyniowe, cukiniowe, z pietruchą zieloną, słodsze, z curry, ze śmietaną, słone - różne stosujemy. 

Zawsze lubiłam i nadal lubię gotować, jednak codzienna rutyna zabija całą przyjemność i fantazję. Łapię się na tym, że na zakupach przynoszę ten sam zestaw obowiązkowy – kalafior, brokuł, ogórki, kurczak, jabłka, serek, jaja i jeszcze kilka. A gdzie moje dawne eksperymenty i ciekawość kulinarnych wybryków? Prawda jest taka, że dorosły dziwne smaki i nowe konsystencje doceni, a nawet jak nie polubi, to zje z rozsądku albo grzeczności. A grzyb grymasi i pluje i się wykręca i wyje i po prostu nie ma opcji, żeby tuczenie prowadzić jakoś programowo. A trzeba… 

I tak sobie myślę, że to jeden z najtrudniejszych codziennych matulowych obowiązków: co młodemu dać do paszczy? Bo nie dość, że trzeba wykoncypować, to potem kupić i zrobić tak, żeby się udało wtłoczyć. A jak się nie uda, i potwór odmówi, to jeszcze alternatywę mieć w zanadrzu na szybko gotową… I tak codziennie od nowa. A tego nie lubi, a tym pluje, a powinien, a inne dzieci jedzą bo zdrowo, a czemu ON nie chceeeeeee tegoooooo skoro wczoraj jadł aaaaaaaaa???? 



koincydencja modowa



Podobno siła umysłu zmienia rzeczywistość. Nie wiem sama, czy wierzyć, czy kpić. Afirmacje, sekrety, fizyka kwantowa, kobieca intuicja. Dużo jest zjawisk z pogranicza nauki i wiary, racjonalizm kłóci się z doświadczeniem.

Czas jakiś temu w leśnej głuszy pod Garwolinem babski pismo odmóżdżało mnie wakacyjnie i zawiesiłam wzrok na stronie w całości poświeconej białej plisowanej spódnicy. Zwiewny oldskul ciociowej długości. Must have sezonu. Prasowa wiwisekcja przeprowadzona: z czym, jak, do czego nosić albo nie. I tak sobie myślałam, że nigdy takiego fasonu przy szerokich biodrach nie miałam śmiałości ruszyć, że ciekawe jakbym wyglądała teraz, i do czego ze swojej szafy, żeby nie iść tak dosłownie tropem stylistycznych gotowców z gazety. Temat wywietrzał mi równie szybko, co się w głowie pojawił wraz z kolejną stroną.

Następnego dnia jestem w lumpie i nie wierzę. No wisi tam taka właśnie. I bez ściemy mój rozmiar, ten kolor, jakościowa, czysta, w stanie idealnym i kosztuje 6zyla.
No i się zastanawiam, jak to było? Siła umysłu? Więc czemu, jak zawieszam się na dwustumetrowym apartamencie z wielkim tarasem z panoramą na Wisłę, to jakoś nie znajduję w lumpeksie kluczy...






pomimo vs przecie



Rodzicielstwo od początku wznosi mnie na wyżyny logistycznych akrobacji, samouporządkowania i dbałości o niezakłócanie bytu środowisku przyrodniczemu i człowieczemu dookoła. To ja sobie na własne życzenie zdezorganizowałam życie potomkiem i nie mogę oczekiwać empatii od ludzi, których temat nie dotyczy. Fakt, że żyjemy w kraju mało przyjaznym rodzicom z małymi dziećmi i dysfunkcyjność systemowa daje w kość, to jednak wychodzę z założenia, że skoro juz tu, to pracę u podstaw zależy od siebie zaczynać i radzić sobie i przykładem świecić pozytywnym, że można POMIMO.  Z codziennością borykam się sama (włączając w to męża oczywiście) i nie oczekuje, że świat rozwinie przede mną czerwony dywan z okazji rodzicielstwa mego. Czasem jednak boli i frustruje gliniaste błoto codziennego survivalu.

Dziś po raz kolejny przekonałam się, że niewiele rzeczy wkurza mnie bardziej od usprawiedliwiania dzieckiem swego lenistwa, bezmyślności, najzwyczajniejszego chamstwa i buractwa.

Mam w tygodniu dla siebie dwie bezcenne godziny sam na sam ze sobą... Czas rozplanowany piętrowo i na zakładki, żeby wykorzystać go na maksa i nie uronić nic na puste przebiegi. Dziś dobiega końca mój czas sielankowy, wiec truchtam w dżdżu  do samochodu a tu, wtem, widzę że zastawiona jestem przez wielkie kombi. I to ze śpiącym w środku dzieckiem. O żesz ty!!! Skąd ludziom przychodzi do głowy takie rozwiązanie? Jako matka tak w ogóle humanitarnie wzdragam sie przed opcją obudzenia brutalnie, no ale jako matka indywidualnie dziecka swojego oczekującego, gotuje się i bulwersacja mnie telepie. Ciśnienie dodatkowo podnosi i uroku sytuacji dopełnia fakt, że są wokół wolne miejsca! Decyzja jednak nie jest trudna - moje dziecko ważniejsze - trąbie. Raz, dwa, trzy. Piane toczę i wzrok mi mętnieje. Dziecko obce nieporuszone śpi a z oddali niespiesznym krokiem tłusta krowa kroczy i z fochem mi uwagę zwraca, że śmiem trąbić! Ja jej na to miejsca wolne obok w zdumieniu pokazuję a ona z niezmąconą pewnością siebie wykazuje mi mój błąd: PRZECIE by dziecka nie widziała, jakby stanęła gdzie indziej. Za bardzo się śpieszyłam, by uznać dyskusje z pastewną intelektualistką za celową. Wszak jej argumenty w optyce bydlęcej grały i buczały skutecznie, jak czołg w poziomkach...

Czemu sama nie potrafię miazgi wokół roztaczać z takim tupetem? Czemu się nie wpycham gdzie mi wygodnie, czemu chaosu nie wprowadzam, czemu sprzątam po swoim dziecku, czemu poziomu hałasu pilnuję, czemu zabawek z piaskownicy nie jumam, czemu komplikuje sobie życie, by innym go nie utrudnić?

O głupia ja!!!!