droga komisjo



Bezwarunkowy zachwyt nad swoim dzieckiem jest instynktowny i niepohamowany. Próby racjonalizacji i budzenia w sobie obiektywizmu skazane są z gruntu na fiasko. Warto jednak czasem próbować spojrzeć na potomka okiem niezaangażowanym i bez emocjonalnym, choćby dla dzikiej przyjemności przekonania się, a właściwie ugruntowania w pewności, że jednak jest mega czadowym człowieczkiem. Wymiata. Koniec. Kropka.
Staram się od czasu do czasu trochę bielmo na matczynym oku przedrapać i dostrzegam wady mojego pierworodnego ale pobłażam im i kocham je entuzjastycznie w całokształcie bliskim wszak ideału.
Tymczasem, po raz pierwszy konfrontujemy sie z oceną zewnętrzną. Taka ocena, co ma zaważyć na przyszłości człowieka! Bo oto podejście do nowego przedszkola robimy, a tam dzieci starsze od klopsa i o jedną trzecią życia bogatsze w słowa i umiejętności. S. od dawna chodzi do klubiku malucha ale wyrósł juz z niego i ewidentnie potrzebuje do rozwinięcia skrzydeł wzorców bardziej humanoidalnych niż pełzające karpie ze smoczkami w dziobach. I stoimy w obliczu komisji rekrutacyjnej złożonej z dwóch przesłodkich dziewczyn, które mają zdecydować, czy się nada, czy grupę sabotażysta mały rozwali. Bo jako najmłodszy w nowym gronie i niesubordynowany od urodzenia, ma szanse rozbić dydaktyczne porządki i planowe zajęcia swym anarchistycznym usposobieniem. Mamy trzy dni na przekonanie, że młody człowiek ponad dwuletnie dziecio-standardy wylata i że cudnie uzupełni grupę, choćby w charakterze maskotki na początek...
Dla mnie wylata ponad poziomy wszelkie w sposób oczywisty. A faktycznie chyba jest najzwyczajniejszym, normalnie słodkim ale i krnąbrnym  wściekle dwulatkiem. Ale nie wiem. To właśnie ten brak umiejętności czarno białej oceny własnego genoma (hybryda: gnom/genom). Poczekamy. Za kilka dni dowiem sie, kim mój syn jest oficjalnie...